Komiks a prawo: Smutna prawda o superherosach
Myślicie, że tworzenie trykociarzy to fajna sprawa? Przepis na udane życie? Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że w biznesie popkulturowym – bardziej od nieskrępowanej wyobraźni – przydaje się pomoc skutecznego prawnika. I duże pokłady przedsiębiorczości wraz z samozaparciem.
Jeżeli w naszym świecie obowiązują zasady dyktowane przez naturę i fizykę to świat bohaterów Marvela i DC dyktowany jest przez regulacje prawa autorskiego. Prawnicy, a dopiero potem redaktorzy i dyrektorzy artystyczni, są realnymi bogami tych światów, autentycznie decydującymi o ich dalszej egzystencji lub śmierci. Za przykład niech posłuży nieuchronna reaktywacja komiksowego uniwersum Marvela, jaka zostanie zrealizowana jeszcze tej jesieni. W materiałach promocyjnych, prasowych oraz na ilustracjach próżno szukać dostatecznie wytłuszczonej wzmianki o X-Menach czy Fantastycznej Czwórki, niegdyś fundamentów świata wykreowanego przez Stana Lee, Jacka Kirby’ego i Steve’a Ditko. Spowodowane jest to faktem, że prawa do adaptacji filmowych tych franczyz należą do wytwórni Twentieth Century Fox Film.
Prymat filmu nad komiksem
Konsorcjum medialne Disneya, od niedawna właściciel Marvela odpowiadający za filmy będące obecnie kasowymi blockbusterami, postanowiło nie wspierać marek nie należących w pełni do nich. Tym samym wielce prawdopodobne, że w świecie Avengers i Daredevila nastąpi powolna schizma, rozdzielająca postacie działające do tej pory razem od ponad pół wieku na kartach komiksów. Spośród mutantów będą przez Marvela wykorzystywani tylko ci, którzy cieszą się największą popularnością i dają pewność marketingowego sukcesu. Zdanie fanów w tej sprawie, przyzwyczajonych od lat do spójnego uniwersum, jest sprawą drugorzędną dla włodarzy pop-przemysłów.
Hollywood ma decydujące zdanie w kwestii kierunku rozwoju głównego nurtu amerykańskiego komiksu od czasu, gdy DC Comics zostało wykupione przez Warner Bros. w 1969 roku a jeszcze później za sprawą kasowego sukcesu „Batmana” Tima Burtona w 1989. Dla filmowców i producentów superherosi to żyła złota (tak jak niegdyś westerny, filmy science-fiction i kino akcji), o czym można się przekonać spoglądając na wyniki sprzedaży biletów komiksowych produkcji. Na sprzedaż komiksów nikt już nie zwraca uwagi, gdyż jest skutecznie zaniżana przez postępujące piractwo.
Jeszcze w 1991 roku jeden zeszyt mógł bić rekordy, gdy docierał do wielu milionów odbiorców. Dzisiaj z kolei redaktorzy i wydawcy cieszą się, gdy najlepsze tytuły sprzedają się przynajmniej w nakładzie 100 tys. egzemplarzy. Rzadko kiedy przekraczają obrót 300 tys. kopii. Komiksy superbohaterski z wysokobudżetowego biznesu przerodziły się w dodatek promocyjny do pojawiające się co rusz filmów. W najlepszym przypadku poszły w stronę ekskluzywnego, kolekcjonerskiego rynku skierowanego do osób lubiących spożywać ten sam odgrzewany kotlet, czynionych zazwyczaj według identycznej receptury. Istotny wkład w ten stan rzeczy mieli tutaj prawnicy, realizujący kontrakty w momencie zatwierdzania prac nad strategicznymi adaptacjami filmowymi.
Podchody z prawem autorskim i „biblia postaci”
Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego pośród X-Menów nie pojawia się od wielu lat nowy, wyrazisty, ciekawy protagonista/antagonista mutant? Albo dlaczego DC Comics tudzież Marvelowi tak trudno jest wypromować zupełnie nową postać, nie związaną w żaden sposób ani z Supermanem ani Batmanem?
Powodów jest kilka. Po pierwsze, sami twórcy są zniechęceni tworzeniem nowych idei i bohaterów w komiksie superbohaterskim, gdyż wytworzone przez nich pomysły nie będą w zupełności należeć do nich a honoraria za nie odprowadzane są – delikatnie mówiąc – niekorzystne w porównaniu z tym, co pop-korporacja może realnie zaoferować. Trzeba tutaj pamiętać, że komiks w Ameryce to najpierw biznes a dopiero później sztuka, w której artysta lub scenarzysta czyni pracę na zlecenie. W dodatku przemysł, w którym coraz ważniejszy od produktu jest obrót prawami wokół studiów kreskówkowych, developerów i wytwórni filmowych. Wynik wysiłku włożonego w stworzenie historii, sformalizowany w postaci praw intelektualnych, przechodzi następnie na ręce wydawcy, zazwyczaj wykorzystującego rozwiązania fabularne w przeróżnego rodzaju mediach do końca swych dni (lub wyświechtania pomysłu). Scenarzyści i rysownicy znający historie życia Billa Fingera czy już wspomnianego Kirby’ego zdają sobie sprawę, że jest to dla nich nieopłacalne.
Po drugie (i co ważniejsze), wraz z podpisaniem umowy prawnej na adaptacje filmowe zarówno wytwórnia, jak i wydawnictwo zobowiązują się do przestrzegania tzw. „biblii postaci”. Opisuje ona cechy fizyczne i charakterologiczne bohaterów, jak również konwencje fabularną świata przedstawionego. Od poszczególnych portretów osobowościowych i zasad nie można w żaden sposób odejść, gdyż z powodów braku spójności interpretacji danej postaci w różnych środkach przekazu – serial, film, gra komputerowa, komiks – może ucierpieć potencjał marketingowy produktów skierowanych do dzieci, czyli zabawek i innych przedmiotów sprawiających uciechę. Z powodu słabej sprzedaży lalek i pojazdów samochodowych dla maluchów z anteny musiało zniknąć zaś wiele, wiele seriali w telewizji przez ostatnie 15 lat. Do tego z powodu „biblii” dołączanych do kontraktów twórcy komiksowi obrywają rykoszetem, gdyż ograniczona zostaje im inwencja. To dlatego właśnie non-stop słyszymy o śmierciach takiego Człowieka ze Stali, Mrocznego Rycerza czy Kapitana Ameryki, by potem usłyszeć o cudownym zmartwychwstaniu w komiksowych kadrach za sprawą deus ex machiny. Wychodzi się z założenia, że czytelnik lubi motywy i postacie, które są mu dobrze znane. A poczucie świeżości jest iluzoryczne, nawet jeśli jest opakowane przełamywaniem społecznych konwenansów w postaci wprowadzania tematów LGBT czy transseksualizmu, albowiem zmienianie seksualności czy religijności postaciom nie wpływa na jakość samych historii. Cierpią one na schematyzm a jakiekolwiek zmiany nadchodzą o ile będzie zwiększone prawdopodobieństwo otrzymania zysku wraz z ich wprowadzeniem.
Nie byłeś oryginalny, nie należy ci się
Mało tego, twórcy z zasługami dla DC czy Marvela mogą nadal być traktowani niesprawiedliwie przez swoich dawnych pracodawców. Na zupełnie nowe sposoby. Poinformował o tym niedawno Gerry Conway, twórca Punishera oraz ponad 500 postaci dla DC Comics. Okazuje się, że gdy DC Comics przeistoczyło się jeden z kilku organów DC Entertainment w 2009 roku (należący nadal do Warner Bros.), zmieniono zasady związane z tantiemami za wykorzystanie utworzonych postaci w adaptacjach telewizyjnych, kinowych, growych etc. Wcześniej nie było problemu z otrzymywaniem pieniędzy z racji tego, że pieczę nad ta kwestią sprawował ówczesny prezydent DC Comics Paul Levitz. Levitz odczuwał solidarność wobec kolegów po fachu, gdyż sam był scenarzystą i utożsamiał się z ich sytuacją. Po odejściu Levitza jednak wprowadzono zasadę tzw. „sprawiedliwego udziału twórczego” („creator equity participation”), która doprowadza do absurdów. Wedle tej zasady w praktyce taką postać jak Power Girl nie stworzył nikt a Conwayowi nie należą się żadne pieniądze wynikające z tego, że bohaterkę użyto w wysokobudżetowej produkcji w ramach skupu licencji. Dlaczego? DC wraz z Warnerem argumentują swoją decyzję tym, że Power Girl… była zbyt mocno wzorowana postacią Supergirl wypracowaną dekady temu a wręcz ją powiela. Z powodu braku oryginalności i inwencji autorowi nie należy się wypłata w ramach podzięki, albowiem kopiował pomysły innych autorów.
Czytając takie przypadki nietrudno zrozumieć słowa, jakie wypowiedział niegdyś Jack Kirby, rysownik odpowiedzialny za powołanie do życia Fantastycznej Czwórki, X-Menów czy Srebrnego Surfera – „Komiks potrafią złamać serce”. Przypadków nierównego traktowania twórców a nawet korzystania z ich niewiedzy prawnej jest oczywiście bez liku a większość z nich jest doskonale opisana w książce „Niezwykła historia Marvel Comics” Seana Howe’a, bez cenzury ukazującą całą historie tego popkulturowego fenomenu. Już sam fakt, że Marvel Entertainment nie chciał objąć patronatem niniejszą publikację ze względu na zawartą w niej prawdę mówi sam za siebie. Pozostaje jedynie dylemat – czy pomimo tak byle jakiej sytuacji twórców w nurtowym komiksie amerykańskim warto się jeszcze starać i przebijać się z swoimi pomysłami? Uważam, że tak – byle były oryginalne i nie bazowały na znanych światach i postaciach.
Nadzieja w obrazie
Od 23 lat działa w USA wydawnictwo Image Comics, działające na odmiennych zasadach aniżeli Marvel czy DC Comics. Dzięki nim wypracowali sobie miano miejsca proponującego odmienną, według niektórych lepszą drogę do samorealizacji w świecie komiksowym. Różnica w Image polega na tym, że obowiązuje tam zasada „sky is the limit”. W dodatku każdy wypracowany od podstaw pomysł przekuty na komiks pozostaje prawem własności twórcy a wydawca nie narzuca obostrzeń redaktorskich lub finansowych. To autor decyduje o tym, na jak długo starczy mu pomysł na realizowanie serii i kiedy chce ją skończyć. Jedynym wymogiem jest umieszczenie loga wydawnictwa na okładce zeszytu, wydania zbiorczego lub powieści graficznej, w zależności od formatu fabuły. Dzięki takim warunkom i swobodzie mógł zostać odniesiony sukces związany z „Żywymi Trupami” – to właśnie tam Robert Kirkman wymyślił swój post-apokaliptyczny świat a następnie przerobił go w pomysł na firmę, za sprawą którego jest jednym z lepiej zarabiających przedsiębiorców w USA utrzymującym się z działalności kulturalnej.
Powodzenie komercyjne i artystyczne Image Comics (wydawnictwo regularnie jest nominowane od kilku lat do Eisnerów, najważniejszych nagród komiksowych w kluczowych kategoriach) udowadniają, że z należytym traktowaniem autorów i ich owoców pracy przychodzi progres, inwencja rynkowy. Zwiastuje ono jednocześnie narastające problemy w szeregach dwóch najważniejszych graczy na komiksowym rynku, dla których odcinanie kuponów z dawnej sławy rychło dobiegnie końca. Pewnie kiedyś to zrozumieją, ale czy nie będzie wtedy aby za późno na zmiany w postępowaniu?
***
Fot.: zdjęcie pochodzi z banku zdjęć Fotolia